Jednym ze specyficznych elementów pracy nauczycielskiej jest odmienne od powszechnego postrzeganie upływającego roku. Nauczyciel dokonuje rozliczeń ze sobą i podsumowań w maju i czerwcu. To wtedy kończy się dla niego rok.
W edukacji domowej te granice są mniej sztywne. Zazwyczaj ostatnie egzaminy klasyfikacyjne dzieci zdają na przełomie maja i czerwca, a gdy nastają piękne, słoneczne, długie dni czerwcowe homeschoolersi mają już wakacje. To niewątpliwie najprzyjemniejsza zaleta nauczania domowego.
Tak więc leniuchujemy. Życie zwolniło, a w naszym Żółtym Domu trwa błogostan. Czytam książki, na które brakowało czasu, rysuję, chodzę na długie spacery, poświęcam czas na nicnierobienie albo medytację w ciągu dnia. Powoli porządkuję przestrzeń, która przez rok obrosła w przedmioty nie mające swojego miejsca, niepotrzebne, przykryte warstwą kurzu.
A umysł jeszcze nieoderwany od uczniów, jeszcze związany z nimi, z każdym dzieckiem z osobna, pępowiną odpowiedzialności i zaangażowania i jakiegoś rodzaju współczującej troski. I ponieważ każdy z uczniów to odrębny świat, odrębny potencjał człowieczy, niepowtarzalne istnienie z całym dobrodziejstwem inwentarza, to troska o ich rozwój, o właściwy kierunek, o piękny kształt umysłu i charakteru jest jak tęsknota za domem, za Itaką, do której wraca się po trudach podróży. Niektórzy twierdzą, że wakacje to zbytni, niesprawiedliwy luksus dla nauczycieli, marnotrawstwo ich czasu i kompetencji, gorszący przejaw niewłaściwego zarządzania pracą w edukacji. Ja jednak jestem przekonana, że bez kilkutygodniowego odpoczynku, odcięcia od uczniów, od emocjonalnej więzi z nimi, większość nauczycieli dosyć szybko trafiłaby na oddziały psychiatryczne, cierpiąc na szeroko rozumiane zaburzenia psychiczne. Piszę te słowa z pełną powagą i zrozumieniem, sama będąc pacjentką takiego oddziału. W pracy pedagogicznej nie da się zachować dystansu. Wnikamy w życie i emocje młodego człowieka, w jego sprawy, problemy, strachy i radości, dając mu kawałek siebie, czas tylko dla niego, zainteresowanie i przejęcie jego losem. Nie da się pracować inaczej, zwłaszcza teraz, w obecnych czasach, gdy dzieci i młodzież tak bardzo spragnione są autentyczności. Nauczyciel nie może już stać wysoko na katedrze, przy tablicy, prowadząc monolog i pouczając o sprawach życia. Trzeba nam na nowo odnaleźć pokorę Sokratesa, uczyć się wciąż od nowa i od nowa zadawania właściwych pytań, poszukiwania prawdy o dziecku, uczniu, naszym uczniu. Potrzeba więc emocjonalnej bliskości, atmosfery zaufania i akceptacji, humoru i czasu, aby nauczanie stało się pozytywne i przyniosło dobro.
Tak, wiem, że wielu nauczycieli minęło się z powołaniem, że pomyliło się w wyborze zawodu. Zawody służebne nie są dla wszystkich. Wiem także, że są pedagodzy cudowni, pełni pasji i zaangażowania – spotkałam ich wielu na swoich licznych drogach i ścieżkach. A żeby mogli miesiącami czuwać nad powierzonymi im młodymi ludźmi, potrzebują czasu na ukojenie swoich umysłów, na uzupełnienie zasobów cierpliwości i troski, na poczucie radości, na slow life.
Bo emocjonalna intensywność nauczycielskiej pracy to zarówno dar jak i przekleństwo.