Za oknami nieokreśloność. Budzę się rano i wydaje mi się, że to już wieczór. Mogę tylko zauważać poziom natężenia szarości. Szara przestrzeń, szarzy ludzie, szare dni i szara ja. Melancholia jesieni, smutek zimy, zmęczenie przedwiośnia – jakby wszystkie te pory roku zmówiły się, by tańczyć razem powolny, żałobny marsz.
W kroplach deszczu (a może to płatki śniegu topiące się na szybach?) świat się deformuje i odstrasza. Chciałoby się, jak Muminki, zapaść gdzieś w zimowy sen, wiedząc, że pobudka nastąpi w promieniach wiosennego słońca. Brakuje nam słońca, jasności, energii. Przemykamy, okutani w szale i czapy, chłodnymi ulicami pełnymi błota i kałuż. Skuleni przed zimnem, ze wzrokiem skierowanym w dół idziemy szybko, jak najszybciej, byle tylko do celu.
Próbuję żyć. Takie dni są okrutne dla chorych na depresję, dla wrażliwców i neurotyków. Mimo leków, mimo terapii szarość wysysa z nas to, co dobre. Zostaje tylko bezsilność i strach. Boimy się ciemności. Nie potrafimy już odróżniać dnia od nocy, siebie od innych, zmęczenia od smutku. Rozmywamy się jak obrazki w deszczu. Tracimy barwy. Tracimy kształt.
Na szczęście pośród brudnej, zabłoconej trawy w ogrodzie, tuż przy ścianie domu, ujrzałam dzisiaj małe, kiełkujące łodyżki hiacyntów. Zielone.
Słońce na niebie pomaga w wysławianiu Wschodzącego Słońca z jutrzni, z kantyku Zachariasza. I gdy tego pierwszego brak… Tak bardzo jesteśmy slońcolubni i zielolubni, tak bardzo nasza sfera duchowa, psychiczna, spleciona jest z fizyczną… dobrze, że te drobinki zieleni dają się już gdzieniegdzie wypatrzyć.