To był taki dobry, spokojny dzień. Bez lęku. Bez pośpiechu. Bez rozpaczliwych prób sprostania rzeczywistości. Może dlatego, że nie założyłam rano zegarka na rękę i potem, chcąc sprawdzić godzinę, za każdym razem patrzyłam na delikatny fiolet żył? Widziałam w nim drobne elementy mojego życia, a cienie padające akurat na jasną skórę sprawiały, że nie mogłam oderwać wzroku od linii zmarszczek na przegubie i dłoniach.
A może dlatego, że słuchając wykładu o depresji wśród dzieci i młodzieży, uświadomiłam sobie, jak dobre jest wszystko, co mam i wszystko, co robię, i że życzliwość na co dzień jest światłem, tak potrzebnym zwłaszcza w listopadowe, ponure, trudne dni. I jeszcze pomyślałam, że trzeba żyć powoli, z uśmiechem, pytając siebie i innych, czego akurat nam teraz potrzeba, żeby się nie bać?
Może podarowano mi ten dzień, bo od jakiegoś czasu czuję, że spadam? Przeliczam minuty na efekty, kroki na kalorie, pracę na złotówki, ale nie wiem, na co przeliczyć łzy, które ukrywam codziennie przed innymi. Bo gdy już ciało, całe ciało tak strasznie boli i nie można znieść więcej, to zostaje cicha samotność. Zostaje poduszka mokra od łez.
Dni takie jak dzisiejszy, dobre dni są malutkie i bezbronne. Można je zamknąć w dłoni jak pisklę i poczuć ciepło. Ciepło, które wnika powoli, powolutku w delikatny fiolet żył.