Zdarza mi się zapomnieć o sobie. Dzień po dniu tracę kawałek siebie, swojego czasu, swojej wolności, swoich pragnień. Jest wtedy tak, jakbym mimochodem wpływała w otchłań codzienności. Wielozadaniowość i nierealne oczekiwania wciągają mnie coraz głębiej i głębiej na dno. Wiruję szybko, ze strachem, że kończy się mój czas. Nocami śni mi się sen o tym, że spadam szybko, zbyt szybko w dziurę, w której tylko demony i ciemność.
Pierwszym sygnałem, który ignoruję, jest uczucie przemęczenia. Boli głowa, bolą oczy, brakuje energii. Przez tydzień, dwa, trzy odsuwam to od siebie. Nie mogę być przecież słaba, nie mogę przyznać, że brakuje mi sił, nie mogę pozwolić, by choroba znów wzięła górę. Łykam więc tabletki przeciwbólowe i antydepresyjne. Włączam tryb autopilota. Obowiązki stają się ostatnią deską ratunku. Muszę im podołać. Wyznaczam sobie sprawdzian własnej wartości: każdy kłąb kurzu czyni mnie przegraną. Wpadam w sidła własnych emocji. Mój umysł krzyczy.
Najpierw poddaje się ciało. Dłonie i nadgarstki pulsują palącym bólem. Kiedy nikt nie widzi, przykładam je do zimnego parapetu, by choć na chwilę poczuć ulgę. Kręgosłup sztywnieje, biodra rozrywa ból przy każdym kroku, stawy stają się ciężkie i obrzęknięte. Jeszcze próbuję żyć. Jeszcze próbuję desperacko łapać się bieżących spraw. Wtedy przychodzi rozpacz. Nie ma już nic – tylko depresja jak czarne ptaszysko i ja – mała, drżąca kropla w oceanie strachu.