Pies zbudził mnie o 5.00 dotknięciem mokrego, zimnego nosa. W ciemności słyszałam, jak sunia merda radośnie ogonem. Po ciemku naciągałam spodnie, sweter, skarpety, a błyszczące oczy psa obserwowały mnie cierpliwie i spokojnie. Cały dom zanurzony był we śnie. Wyszłyśmy na pierwszy niedzielny spacer, w świat otulony mrokiem i deszczem. Ulice jeszcze poplamione skostniałym śniegiem, szaro-żółte od rozmazanych przez krople wysokich latarni. Pies węszył z nosem ryjącym w mokrej trawie. Było cicho. Powoli stawiałam kroki, naturalnie dostosowując się do psa, jego przystanięć i ruchów. Trwałam jakby równocześnie na jawie i we śnie. Moje senne marzenia i wizje jeszcze nie wygasły, jeszcze plątały się w głowie, zadziwiały, zajmowały umysł. Były to jakieś sny o wielkim domu, ludziach, o współpracy i zauroczeniu, o pielgrzymce na szczyt wysokiej góry, żalu i bezradności, o śmierci. Wszystko to przenikało się w irracjonalny sposób, jak w Cynamonowych Sklepach rosło i dziwaczało.
Wtedy, o 5.00 rano, w deszczu i mroku, w onirycznych wizjach, zdawało mi się, że na całym świecie jestem tylko ja i mój pies. I poczułam się strasznie samotna.