Dzisiaj nie było obiadu. Nie zdążyłam. Mimo to żyjemy i mamy się całkiem dobrze. Dziewczyny przetrwały na bułkach, parówkach, kukurydzianym chlebie i wodzie. Od kompletnej rozpaczy ratował nas słoik Nutelli.
Pies przewrócił stojak z kwiatami, ale nie zerwałam się od stołu, żeby biec po zmiotkę. Ze stoickim spokojem delektowałam się dalej gotowanymi parówkami z ketchupem. Zignorowałam też fakt, że podłoga czarnieje od brudu, zlew się lepi, a w łazience straszą wszelkiego rodzaju zarazki, drobnoustroje i inne potwory. No cóż.
Za to byłam na czterech spacerach z psem. Jeden, dłuuuugi, skutkował wytarzaniem się zwierzaka w czymś mało atrakcyjnym dla ludzkiego nosa. Trzeba więc było myć. Zwierzaka oczywiście, nie nos. To wtedy powinnam przygotowywać obiad. Zamiast tego zamknięta w łazience z umorusanym, cuchnącym psem i rozchichranymi dziećmi, zastanawiałam się czy wyjdę cało z tej operacji. Oczywiście po kąpieli suni trzeba było umyć jeszcze i siebie i łazienkę. Takie życie.
Poprowadziłam ciekawe zajęcia dla dzieci z edukacji domowej. Dwie godziny zabaw grafomotorycznych i logopedycznych, geometrycznych i językowych oraz dwie godziny warsztatów o uczeniu się. Nieźle, naprawdę.
Zrobiłam też w międzyczasie dwa prania, które starannie rozwiesiłam do wyschnięcia. Odbyłam kontrolną wizytę ze szczurem Piorunem u weterynarza (tak, tak, nie żartuję – szczur należy do Gabrysi – i był wczoraj operowany, poważna sprawa). Potem zaliczyłam jeszcze sklep, bo lodówka zupełnie pusta. Rehabilitację z Łucją. I już wreszcie mogłam napić się herbaty. A była dopiero 18.00. Wspaniale. Wieczór należy do mnie. Poczytam, porysuję, obejrzę film, zadzwonię do przyjaciółki…
Położyłam się tylko na chwilę, żeby odpocząć.
Herbata wystygła.