Lęk wraca do mnie wieczorem, gdy już ciemno i cicho. Dzieci śpią. Dom śpi. Nie umiem wtedy nazwać tego, co się dzieje. Czuję znużenie sobą, dniem, codziennością. Zmęczenie odbiera mi jasność umysłu. Nie chcę pamiętać, planować, myśleć, słuchać ani mówić. Nie mam siły bronić się przed mrokiem. Depresja znów, po raz kolejny wygrywa.
Jak to jest żyć z lękiem czającym się w zakamarkach umysłu? Czasem wydaje mi się, że trzymam mój strach na wodzy, że nad nim panuję, że znam go dobrze, że mogę z nim żyć. Za dnia jest jasno. I zawsze tyle spraw, tyle drobiazgów, w których można się ukryć, schować jak pod wielkim, ciepłym kocem. Lubię dni wypełnione po brzegi zwyczajnością. Dni proste, bez pośpiechu, spędzane w dużym domu z książkami.
Niewiele się dzieje w tej mojej codzienności, a przecież tak dużo. Przecież tworzą się jakieś nowe światy, osobowości, coś powstaje, coś gdzieś zmierza. Poranki z zapachem śniadania i zielonej herbaty, z głosami dzieci, z ich entuzjazmem. Moja modlitwa nie do końca świadoma. Spojrzenia w lustro. Krzątanina. Zaplatanie warkoczy. Samochód do mechanika. Przy okazji spacer i plac zabaw. I lody. Obowiązkowo lody w słodkich waflach. Zakupy. Szczepienie przedostatnie w życiu Łucji. Obiad. Sprzątanie. Pranie. Książka. Rozmowa o karze śmierci i moralnych dylematach. Romantyczny, smutny film o miłości. Łzy niby nad bohaterami, a przecież tak naprawdę nad samą sobą.
Aż nadchodzi wieczór, a w pustej sypialni rozlewa się lęk jak czerwone wino.