Tuż przed czterdziestką do człowieka dociera, że czas nie jest już naszym sprzymierzeńcem.
Pamiętam, jak drażniły mnie jako dziecko stwierdzenia mojej mamy, ciotek, pociotek i ich koleżanek i przyjaciółek, że „ten czas szybko leci” albo „ale te dzieci urosły!” Zostawało wtedy we mnie jakieś poczucie winy, jakbym stała nie po tej stronie czasu, po której były one – dorosłe, dojrzałe kobiety-matki. Miałam wrażenie, że czas i ja to para dobrych przyjaciół, sprzymierzeńców w jakimś bliżej nieokreślonym zadaniu, w misji rodem z amerykańskich filmów akcji. Zakorzeniał się we mnie wstyd, że jestem „taka młoda”, że „przede mną całe życie”, że „potencjał do wykorzystania”…
Wracam do tych wspomnień, ilekroć sama palnę coś w stylu „starość nie radość” albo usłyszę z ust dawno niewidzianych osób achy i ochy nad moimi dziećmi i ich wzrostem. Kiedy stałam się tą dojrzałą, dorosłą kobietą? Kiedy przeszłam na drugą stronę czasu? Kiedy, do licha, przeleciała mi młodość?!
Tuż przed czterdziestką poczułam z całą świadomością, że czas nie tylko leci, ale goni jak szalony, jak idiota bez rozumu, bez chwili wytchnienia. Srebrne włosy, pierwsze zmarszczki, waga, która za nic w świecie nie chce spaść, coraz gorsza kondycja, problemy ze zdrowiem… Naprawdę, to już tak szybko? Ta starość? Naprawdę mam już za sobą tę lepszą część życia, a teraz będzie tylko gorzej?
Nie chcę w to uwierzyć. Odkopuję w sobie dziewczynkę, którą byłam kiedyś, dawno, w innym chyba życiu. Podchodzę do niej powoli jak do dzikiego, wylęknionego zwierzątka. Oswajam. Poznaję. Zachwycam się nią, sobą-dzieckiem. Pytam, czego potrzebuje, a ona zawsze odpowiada: miłości, czułości, uwagi. A więc przytulam w myślach, w sercu siebie – dziewczynkę i wychodzę na dwór. Puszczam latawiec, kąpię się w rzece w ubraniu albo w t-shircie i majtkach, zrywam kwiaty, kupuję sobie ładne rzeczy, jeżdżę na wycieczki na koniec świata, czyli nad Liwiec, jem chipsy (ale nie za często) i naleśniki z czekoladą, sprzątam wtedy, gdy mi się chce, patrzę w niebo, na chmury, wygłupiam się i tańczę. Wtedy dociera do mnie, że czas wcale nie jest moim wrogiem. Nigdy nim nie był. Jest czułym opiekunem, dobrym nauczycielem, który pozwala zrozumieć.
Lubię taką rzeźbę, która przedstawia Chronosa. Posąg stoi w Zamku Królewskim, w Sali Rycerskiej. Chronos to silny mężczyzna, duży – właściwie starzec z długą brodą i łysiną, przepasany tylko szeroką wstęgą materiału. Z pochyloną głową dźwiga na barkach ogromny ciężar – niebieską kulę. Mięśnie ma napięte do granic wytrzymałości, nogi mocno i twardo stoją na ziemi. Jak długo niesie już ten bagaż? Patrzę na ten posąg i zawsze wypełnia mnie współczucie dla mężczyzny tak bardzo obarczonego absurdalnym ciężarem. Żal mi go. Do oczu napływają łzy. Wiem, że Chronos to dawny, trochę zapomniany grecki bóg czasu. Przez niektórych uważany za stwórcę wszechrzeczy. Czasem Grecy nazywali go Ojcem Czasem, bo podobno wszystko widział, ujawniał i wyrównywał. Nic nie mogło być dla niego zakryte. Prędzej lub później dobry, mądry i sprawiedliwy czas dawał każdemu to, na co zasługiwał.
Lubię myśleć, że kula, którą niesie Chronos Monaldiego, to nie jest wcale metafora ludzkiego świata tylko symbol doświadczeń i wiedzy każdego człowieka. I że to każdy z nas ostatecznie będzie kiedyś takim starcem, mądrym i dobrym, który – przygarbiony z powodu ciężaru własnego jestestwa – będzie stał twardo na własnych nogach. Uparty i bezbronny jak dziecko. Aż do końca.