Pochmurno. Za oknem migają reflektory przejeżdżających aut. Na stole mruga świeczka. Naprzeciw kominka mała, wesoła choinka udekorowana przez Gabrysię błyszczącymi jednorożcami. Z radia płyną cichutko kolędy. Jestem sama w moim przytulnym domu.
Dziewczynki poszły do babci. Mąż w pracy. Cudownie mi w swoim własnym towarzystwie w ten świąteczny czas, w którym wszystko się zmienia. Aż w końcu przychodzi moment, gdy już się nie wie, co nas tak martwiło, straszyło, goniło. Moment, gdy oddycha się spokojem. Nadzieja przychodzi do mnie zawsze nieoczekiwanie, jakby przypadkiem, ale za każdym razem sprawia, że uśmiecham się do życia, a ono staje się wtedy świętem. Coraz częściej myślę, że to jest właśnie sposób – traktować wszystko, świat cały, życie, siebie – jak wielkie święto. Chce się wtedy być pięknym, dobrym, życzliwym i wdzięcznym, a radość jakoś tak łatwiej przytrzymać, zatrzymać, oswoić na dłużej. Łatwiej zadbać o siebie, gdy ma się przed nosem perspektywę świąt. A więc zakładam elegancką sukienkę, kolczyki i buty. Układam włosy. Starannie robię makijaż. Przygotowuję sobie pyszną herbatę w odświętnej filiżance. Odsuwam od siebie ciemne myśli – to nie jest czas dla nich, bo w święto można oderwać się od tego, co boli i tego, co trudne. Jest inaczej. To nic, że kolejny rok, kolejne smutki i strachy. To nic, że poniedziałek. Naprawdę jest inaczej.
Nawet ta moja samotność jest inna. Taka świąteczna. Przytulna. Dobra.