Parę lat temu na jednym ze spotkań Domowego Kościoła padło pytanie: Kim dla mnie jest Jezus? Pytanie właściwie proste, można by rzec – banalne i wyświechtane. Z Kościołem Domowym dosyć szybko się rozstałam, nie znajdując w tej grupie miejsca dla siebie i swojego małżeństwa. Pytanie natomiast o Jezusa zostało ze mną i jest i trwa nadal w moim życiu. Często do niego wracam, bo jest to pytanie, które konstytuuje moje rozumienie wiary.
Pamiętam do dziś to mocne, silne wrażenie, jakie wywarło na mnie pytanie postawione przez animatorów kręgu. Inni chętnie i obficie odpowiadali, mądrze i duchowo, a ja poczułam się zupełnie bezradna, jakby pytanie to dotyczyło czegoś najważniejszego, najpilniej strzeżonego skarbu mojej duszy. Nigdy wcześniej i nigdy później nie doświadczyłam takiego poczucia bezradności i ogołocenia wewnętrznego. Pytanie o to, kim jest dla mnie Jezus, okazało się być pytaniem o to, kim tak naprawdę jestem ja sama.
Przez tych kilka lat szukałam odpowiedzi, próbując poznać i zrozumieć katolicyzm. Liczne lektury duchowe, jakieś konferencje, rekolekcje, modlitwa rodzinna i indywidualna – wszystko to sprawiało, że świat i wiara wcale nie stawały się prostsze. Wręcz przeciwnie. Aż przyszedł czas choroby, mroku, jakiejś wewnętrznej pustki, znużenia sobą i wszystkim. I właśnie wtedy, gdy przestałam szukać, gdy się zatrzymałam w swojej beznadziei, przyszła odpowiedź. Kim jest Jezus dla mnie, w moim życiu? Tak, oczywiście, że jest Synem Bożym, Zbawicielem świata. To jasne, wyuczone przez wiele lat katechezy, powtarzane potem własnym dzieciom. Ale to tylko formułka, definicja, wiedza.
Prawdziwym przeżyciem, osobistą moją odpowiedzią jest doświadczenie całego dotychczasowego życia. Z perspektywy dojrzałej (chyba) osoby. Takie doświadczenie, że Jezus to najlepszy, najwspanialszy Nauczyciel ze wszystkich, których spotkałam na swojej drodze. Gdy zrozumiałam, że jest to sedno wszystkich moich poszukiwań i wszystkich moich odpowiedzi, uśmiałam się sama z siebie. Przecież to takie proste! Takie oczywiste! Bliskość Jezusa jako człowieka-Boga polega na tym, że można się z Nim utożsamić, że można się od Niego zwyczajnie, po prostu uczyć. A skoro ja jestem nauczycielem, to On jest moim Mistrzem.
Czy można mówić o myśli pedagogicznej Jezusa z Nazaretu? Gdybym zaryzykowała i podjęła taki temat, na co zwróciłabym uwagę? Na pewno na Jego wielki talent pedagogiczno-psychologiczny, umiejętność odczytywania ludzkich emocji, motywów postępowania, lęków. Koniecznie trzeba by było powiedzieć o wielkiej wrażliwości i empatii w obcowaniu z ludźmi. O łagodnej stanowczości. Konsekwencji w działaniu. Wychowywaniu poprzez świadectwo własnego życia – tak ważne dla młodych ludzi w każdej epoce. A przecież jeszcze indywidualizacja nauczania, edukacja włączająca, nauczanie w działaniu i poprzez doświadczenia zmysłowe. Metoda dialogu doprowadzona do perfekcji, umiejętność słuchania i uczenie przez storytelling – odwieczną, ulubioną metodę ludzkości na przekazywanie wiedzy o świecie. Do tego wspólne wędrowanie, ucznie w drodze, bycie w drodze, pielgrzymowanie uczącego z nauczanym. Edukacja leśna, edukacja domowa, edukacja masowa i indywidualna, koedukacja i edukacja zróżnicowana – wszystko tu jest. Idealne w swojej prostocie. Gdybym zaryzykowała i podjęła temat myśli pedagogicznej Jezusa z Nazaretu, opowiedziałabym o wspaniałym, cudownym Nauczycielu i o wychowaniu, o którym marzy każdy z nas.