Dostosowuję się do jesieni. Upodabniam do drzewa, które zrzuca barwne, krzyczące liście i zostaje wreszcie samo – takie proste, prawdziwe, szczere, ogołocone z ozdobników i owoców swojego istnienia. Wreszcie takie, jakie jest naprawdę. Bez kamuflażu barw. I okazuje się, że w tej swojej nagości drzewo zachowuje własne piękno, inny rodzaj piękna. To taka szorstka uroda, smutek gałęzi, które nie mają już niczego do trzymania, spokój osiągniętego celu, spełnienie i cisza. To takie zapadanie się w ciszę, w brązową ziemię, która daje obietnicę powrotu do własnego jestestwa.
Moje korzenie mocno już wrosły w pulchną glebę Domu.