Schowałam się w swoim dużym domu. Drzwi zamknęłam na klucz. Wytarłam kurz na bibliotecznych półkach. Wytrzepałam dywany i umyłam podłogę. Starannie wyszorowałam łazienkę, najpierw na dole, potem drugą – na poddaszu. Wyprałam brudne ubrania, pościel, ręczniki. Równiutko ułożyłam czyste rzeczy w garderobie. Wyrzuciłam to, co niepotrzebne i kupiłam kwiaty. Posadzę je w skrzynkach na balkonie, gdy nadejdzie czas.
Teraz zbieram porozrzucane chwile jak kolorowe kamyczki. Układam całość z popękanych minut, godzin, dni, tygodni. Ukryta w ciszy opuszczonego, posprzątanego domu słucham siebie, słabego głosu gdzieś z dna ciemnej studni. Dom bez dzieci jest mi przychylny, zdaje się rozumieć moją samotność, mruczy jak kot, niczego nie wymaga, niczego nie oczekuje. Chowam się w nim jak w pustelni. Piję czarną herbatę z dużego kubka w motyle. Czytam. Piszę. Patrzę. Nasłuchuję. Modlę się do Boga, którego tak często gubię w gęstwinie poplątanych chwil. Modlę się nieśmiało, powoli, słowami niewypowiedzianymi do końca. Modlę się ciszą, która oplata mnie jak pajęczyna.
Ja rzadko tak zostaje. Zupełnia sama w moim domu. Też na początku układam wszystko. Zaczynam od myśli w głowie. Potem sprzęty. Ale po 2 lub 3 godzinach juz układam modlitwę by moi wrócili już do mnie:) Nie wytrzymuję długo choć zawsze mam złudzenie że mogłabym tak sama całymi tygodniami. .