Do kościoła przyszliśmy pół godziny wcześniej, ale i tak nie było już miejsc. Drażniący tłum rozlewał się po przestronnych zazwyczaj nawach, gnieździł się w ławkach, opadał na krzesła ciasno porozstawiane w przejściach. Zniechęcał. Zagubieni wędrowaliśmy bez celu, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu dobrego miejsca, którego przecież od dawna już nie było. Nasza ludzka zaborczość wmawiała nam po cichu, że najlepiej mieć Boga, kościół, księdza tylko dla siebie. Nie dzielić się nim z nikim. A już na pewno nie z tłumem.
Bezradni i zaskoczeni przycupnęliśmy w nawie bocznej, przy zimnej ścianie. Dziewczynki wtuliły się w drewniany konfesjonał, którego stopień okazał się wygodną i bezpieczną niszą w oceanie ludzi. Okrętem zmierzającym do przystani. Nie było cicho. Szuranie butów, krzeseł, szepty, skrzypienie rozkładanych stołków, dźwięki wyłączanych telefonów, płacz dzieci. Wszystko unosiło się gdzieś ponad ludzkimi głowami jak dym kadzideł. Kościół zapełniał się ekscytacją i oczekiwaniem. Zapadał zmierzch. Przykrył nas jak czarny parasol i wtedy się zaczęło.
Najpierw przyszedł chyba zachwyt nad pięknem tego wieczoru. Nad ogniem, który górował. Nad rozpalającymi się płomykami świeczek. Nad mocnym głosem kapłana. I sama nie wiem, kiedy ten zachwyt stał się uniesieniem, a ono bezsłowną modlitwą udręczonej mojej duszy. Sama nie wiem, w którym momencie harmonia muzyki stała się moją harmonią, a psalmy – osobistą rozmową z Bogiem, którego szukam od tak dawna. I było mi dobrze wśród tych ludzi, z ich śpiewem, oddechami, z ich obecnością. Było mi dobrze z najbliższymi stojącymi tuż obok mnie. Było mi dobrze w ciemności, której nie musiałam się bać, bo wszędzie dokoła mnie istniała miłość.
Śpiewaliśmy długo. Długo słuchaliśmy. Gabrysia zasnęła w konfesjonale zwinięta w kłębek. Przykryłam ją moim ciepłym swetrem. Łusia trwała jak zawsze sumienna, delikatna i mądra, nasłuchując z wielkim skupieniem każdego słowa, na które jest tak bardzo czuła.
I miałam wrażenie, że znikam w tej wspólnej modlitwie; że cała staję się modlitwą. Że nie ma już mnie, jest tylko zachwyt i uniesienie. Że ani ciało, ani serce, ani myśli nie są już moje, a każde słowo to hymn wdzięczności. Przez krótką – a może długą – chwilę czas przestał się liczyć. Było pięknie.
Potem przyszło znużenie. Odczucie własnej cielesności i ograniczeń.
Tęsknota za mistyką.
Przypadkiem natknęłam się na wpis o staruszce i tak odkryłam inne takie no właśnie nie wiem jak to określić takie przemawiające bez wzniosłych słów jakbym słuchała i rozmawiała z przyjaciółką.
To dla mnie wielka radość, że moje pisanie staje się bliskie dla innych. Dziękuję.