Lubię być mamą.
Wraz z życiową dojrzałością przychodzi zadziwienie macierzyństwem. Ze zdumieniem wspominam czas, gdy dzieci były maleńkie, a człowiek pędził do pracy, wolał pracę,wybierał pracę, wychowanie i opiekę nad własnym potomstwem oddając innym – babciom i dziadkom, ciociom, paniom z przedszkola, opiekunkom, etc. Ze zdumieniem patrzę na siebie sprzed lat, młodą matkę zafascynowaną pracą zawodową, naukową, społeczną. Twierdzącą z wielkim przekonaniem, że doskonale łączy to wszystko z wychowaniem dzieci. Śmieję się teraz sama z siebie.
Owszem, były chwile wspólnej radości, wyjazdów, spotkań, czytania książek i rozmów. Był czas przeznaczony dla domu i dzieci. Nie było tylko stałej obecności. Nie było poczucia, że mama jest w domu, obok, na wyciągnięcie ręki. Nie ubolewam przecież nad tym. Nie rozpaczam. Zdumiewam się jedynie prawidłościami życia. Młodością, która trochę oszukuje. Dojrzałością, która zawsze przychodzi za późno. Żalem, który niczego nie może odwrócić.
Zdumiewam się i chłonę teraźniejszość tak mocno, jak tylko mogę. Aż do zmęczenia. Aż do wyczerpania. Tworzę dom dla tych, których kocham. Jestem w domu. Uczę moje dzieci gotowania, sprzątania, rozmawiania. Wyruszam z nimi w podróże do świata sztuki, muzyki, literatury, teatru. Towarzyszę obecnością, gdy się smucą i gdy się cieszą. Wygłupiam się z nimi, wracając z całodziennej wyprawy do stolicy. A kiedy trzeba, mówię o śmierci, o nędzy, o seksie i miłości.
Wieczorami, gdy bycie mamą zaczyna nużyć, chronię się na górze, pod ciepłym kocem, otulona delikatnym światłem lampy i zapachem owocowej herbaty.