Od wielu już lat listopad jest dla mnie najtrudniejszym czasem w roku. To miesiąc katastrof, awarii, kataklizmów osobistych, chorób i nastrojów schyłkowych. Śmierć Adasia trzy lata temu w lecie dodała do tej listy bezradność wobec bólu i przemijania, a także nie dające się wyleczyć poczucie winy wobec dziecka, które nie zdążyło nawet otworzyć oczu. Pierwszolistopadowe zwyczaje rozpoczynają miesiąc dramatycznych przeżyć, nie wesołych myśli. Postrzeganie wywraca się jakoś do góry nogami: świat wydaje się przerażająco ciemny, ludzie bezlitośnie głupi, codzienność nie do udźwignięcia. Rozpaczliwie próbuję ocalić okruszyny wiary i pogody ducha, ale okazuje się to heroiczną próbą, do której jakoś braknie sił i zdrowia. Kiedyś ratunkiem była perspektywa grudniowej radości Bożego Narodzenia. Teraz – mnogość obowiązków i konfliktów stanowi raczej kolejne powody do rozpaczy. Do tego wszechobecne, narastające poczucie Konieczności, która zniewala.
I od dawna jest jakoś tak, że w tym naszym życiu brakuje czasu na Życie.