Wieczorem siadam przy stole w jadalni. Stół jest stary. Przywieziony z Nowolipek. Jadali przy nim dziadkowie. Mocny, dębowy, stateczny. Nieco szorstki już. Wszystkie herbaty, kawy, dziecięce kakao, obiady, zupy, desery zostawiły w ciągu tych długich lat swoje ślady, odciski, znaki. Stół można czytać jak książkę. Teraz zasłonięty jasnym, lnianym, pięknym obrusem w kwiaty podarowanym niedawno przez mamę zaprasza całym swym urokiem, aby usiąść przy nim z kubkiem pachnącej, gorącej herbaty.
Siedzę więc przy stole oświetlonym jasną lampą. Przede mną otwiera się salon. Kominek, który powoli przypomina o sobie. Brązowy, wygodny fotel kuszący fascynującymi lekturami; regały pełne książek; stara, wysłużona kanapa; pianino. Po lewej przestronna, schludna kuchnia pełna domowych drobiazgów i zapachów, z kolorowymi obrazkami dziewczynek przyklejanymi do szafek. Na jednym cała rodzina. Mama z rozwianymi włosami, jak zawsze piękna, trzyma za rękę tatę w kraciastych portkach. Wszyscy z uśmiechami od ucha do ucha. Na kolejnym księżniczka i kwiaty, dalej zwierzęta (psy, konie, niedźwiedzie). Jest jeszcze domek chiński i bliżej nieokreślony projekt architektoniczny młodszej córy. Po prawej stronie, tuż na wyciągnięcie ręki – biblioteka, czyli półki zastawione książkami. Ciepłe światło otula mnie i ogrzewa. Dom koi.
Rozmawiamy. Dziś o muszkieterach i fikcyjnym kraju Syldawii. Cieszę się swoimi dziećmi. Zajadamy pyszną tartę z cebulą. Herbata pachnie. Powoli pieką się bezy. Dziewczynki z nosami w książkach siedzą tuż obok mnie. Czytają.
A ja? Po prostu, zwyczajnie uśmiecham się do szczęścia.