Przez pierwsze kilka dni nie mogę znaleźć sobie miejsca. Zmiana jest uciążliwa. Mimo że jej się pragnęło od dłuższego już czasu; że marzyło się o wyjeździe, o rzuceniu wszystkiego chociaż na chwilę, o beztrosce, spokoju, wyciszeniu. Pakowanie staje się kolejnym czynnikiem stresogennym, podekscytowanie dzieci – drażni wszystkie zmysły, świadomość spraw zaległych, z którymi się przecież nie zdążyło przed urlopem – jest ciężarem nie do zniesienia. Właściwie to już się nie chce wyjeżdżać. Wolałoby się zostać w domu. Byle tylko uniknąć tego, co związane z urlopem.
Aż w końcu zgrzyt klucza w drzwiach. Mieszkanie zamknięte. Dzieci usadzone. Bagaże (z trudem) zapakowane. Można wyruszyć. Nie od razu umiem się ucieszyć. Potrzeba mi kilku dni, by umysł zwolnił; by myśli przestały krążyć z szaleńczą prędkością; by przestać co chwila patrzeć na telefon; by pozwolić sobie na ignorowanie maili i esemesów; by pozbyć się poczucia winy z powodu nicnierobienia. Dopiero po kilku dniach rozproszenie się zmniejsza (nie, nie znika jeszcze zupełnie), maleje. Siódmego lud ósmego dnia o poranku zaskakuje mnie śpiew ptaków (dlaczego słyszę je dopiero teraz?!), zadziwia kolor wody w jeziorze, uszczęśliwia uśmiech Gabrysi, uspokaja widok męża w kraciastej koszuli. Potrzeba mi tygodnia, by pozwolić sobie na długie, bardzo długie leżenie w fotelu, z wyciągniętymi nogami i kubkiem zwyczajnej, czarnej herbaty. Potrzeba mi całego tygodnia, by odzyskać umiejętność carpe diem.
Nie, to nie jest młodzieńcze, szalone i spontaniczne zachłyśnięcie się życiem na nowo. Troska, ta wierna towarzyszka, pozostaje gdzieś, schowana z tyłu głowy, odsunięta chwilowo na bok. Smutek lipcowy, żałobny, również zastyga wewnątrz mnie jak lawa. I trwa mimo fascynującego śpiewu ptaków. Strach i lęk także się czai, czeka na moment powrotu. Wie, że wakacyjna zmiana jest tylko wakacyjną zmianą – krótką i efemeryczną i że wystarczy ją przeczekać, ze spokojem zaakceptować aż pryśnie jak mydlane bańki. Lęk jest bardzo cierpliwy.
Póki co, trwa moje własne, z trudem odnalezione hygge, moment szczęścia w małym, starym domku gdzieś pośród mazurskich pól, w uroczej, zielonej dolince nad brzegiem dzikiego, tajemniczego jeziora. Najbliżsi, kochani, dobra herbata, słońce lub deszcz, zapach ognia palonego w kominku, wieczorem głupi film i kieliszek wina, czekoladowy cukierek, zakupy w wiejskim sklepiku, spacer, świergot ptaków, widok koni gdzieś na horyzoncie, ciepło męża, gdy wtulam się w niego nocami… Oszałamiające, cudowne przeczucia nieskończoności.