Pewnego razu w Warszawie była sobie pani. Pani miała na imię Anna, ale wszyscy, którzy ją znali, nazywali ją Anula. Nazywali ją tak oczywiście z sympatii, chociaż wydać się to może dość dziwaczne. No bo dlaczego nie mówili Ania albo Anusia albo Aneczka tylko akurat Anula? W każdym razie pani Annie wcale to nie przeszkadzało. Ba, sprawiało jej to nawet przyjemność, gdy jej koleżanka pani Kasia wołała na ulicy: „Anuuuula! Anuuuuuuula! gdzie ty tak pędzisz na miłość Boską?!” Bowiem cechą pani Anny był ciągły pośpiech. Ludzie na ogół mają różne cechy: jedni są gadatliwi, inni małomówni, jeszcze inni weseli albo uczynni; niektórzy są pomysłowi lub spokojni. Są też na świecie ludzie, którzy robią wszystko powoli w odróżnieniu od tych, co się wiecznie śpieszą. Otóż pani Anula zdecydowanie należała do tych ostatnich. Zdziwilibyście się, że można tak szybko obierać ziemniaki albo jabłka na szarlotkę. Na pewno nie przypuszczalibyście nawet, że można rozwiesić pranie z szybkością błyskawicy, a zakupy zrobić tak prędko jak motorówka. Pani Anula wszystko to potrafiła i często, właściwie zawsze, korzystała ze swoich umiejętności. Uważała, że pośpiech jest jej dobrym towarzyszem. „O ile lepiej jest robić wszystko szybko niż ślimaczyć się jak ślimak!” – mawiała, gdy ktoś proponował jej, żeby trochę zwolniła.
Pani Anula, oprócz tego, że ciągle się spieszyła, bardzo ładnie się uśmiechała. Robiły jej się wtedy takie dołeczki w policzkach. Każdy, kto spojrzał na uśmiech pani Anuli, natychmiast się rozpromieniał. Pani Anula miała poza tym oczy czarne jak węgielki i ciemne włosy. Była brunetką. Kiedyś włosy pani Anuli sięgały jej aż do pupy i codziennie rano musiała je zaplatać w warkocz. Aż pewnego dnia pani Anula przechodziła obok salonu fryzjerskiego, który nazywał się KOKARDKA. Weszła do środka, a miła pani fryzjerka szybko obcięła pani Anuli włosy i od tamtego dnia pani Anula miała włosy krótkie, ale nie było jej smutno z tego powodu. Na początku nawet śmiała się, że wygląda trochę jak chłopak. Chociaż to wcale nie była prawda, bo pani Anula zawsze chodziła w spódnicach. Albo w sukienkach. Nigdy więc nie wyglądała jak chłopak, nawet jeśli jej włosy były krótkie. W ogóle pani Anula nie była ani wysoka ani niska, nie była ani gruba ani chuda. Ot, taka w sam raz.
Pani Anna miała męża, który nazywał się Piotr i którego bardzo kochała. Razem ze swoim mężem mieszkała w bloku. Ludzie zazwyczaj nie przepadają za blokami, bo wszystko im w nich przeszkadza i skłania do narzekania. Pani Anna jednak nie lubiła narzekać, a poza tym uwielbiała mieszkać tam, gdzie mieszkała. I jeszcze lubiła lody truskawkowe i jazdę tramwajem, który tak śmiesznie kołysał się na boki. Ale najbardziej pani Anula lubiła książki. Wszystkie. Wesołe i smutne. Długie i krótkie. Małe i duże. Zaprzyjaźniała się z nimi na śmierć i życie. I potem musiała, po prostu musiała przywozić je do przedszkola i czytać dzieciom. Bo pani Anula pracowała w przedszkolu. Była panią dzieci z grupy Koników, starszaków. Świetnie się razem bawili: a to w marynarzy, a to w aktorów, a to w rycerzy albo zwierzęta na sawannie.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jedno malutkie zmartwienie, które rozgościło się w sercu pani Anuli. I w sercu jej męża, pana Piotra. Otóż czekali oni już długo na dziecko. Czekali cierpliwie, aż przyszedł do nich smutek. Ale i wtedy nie poddawali się rozpaczy. Przypominali sobie opowieść o Sarze i Abrahamie, a opowieść ta dodawała im otuchy. Była to piękna opowieść o tym, jak Pan Bóg obdarował Sarę i jej męża Abrahama dzieckiem, mimo że obydwoje byli już starzy. Pani Anula wierzyła więc z całych sił, że i jej Pan Bóg ofiaruje dziecko. Czas mijał szybko. Aż nagle pewnego letniego dnia pani Anula poczuła, że w jej brzuchu, tuż pod sercem, jest maleńkie dziecko, tak małe jak ziarenko, jak kropelka. I odtańczyła szalony taniec radości. A potem razem z panem Piotrem pobiegła czym prędzej do kościoła, aby podziękować Panu Bogu za dar. Pamiętała przecież, że zawsze należy podziękować za prezent.
Maluszek w brzuchu pani Anuli rósł sobie spokojnie, a jego mama i tata dbali o to, by niczego mu nie brakowało. Pani Anula jadła dużo warzyw i owoców, bo mają przecież mnóstwo witamin i dlatego są bardzo zdrowe. Opowiadała maluchowi bajki na dobranoc i śpiewała mu kołysanki. Często chodziła na spacery, żeby pooddychać świeżym powietrzem. Niczym się nie martwiła i nawet przestała tak się śpieszyć, chociaż nie przyszło jej to z łatwością. Dzieci w przedszkolu starały się bawić trochę ciszej, bo nie chciały przestraszyć maluszka, który mieszkał w brzuchu pani Anuli.
Pewnego dnia, a był to mroźny styczniowy dzień, pani Anula poczuła, że dziecko chce już wyjść na świat. Pogłaskała czule brzuch i przemówiła do brzdąca: „Ależ kochanie, jeszcze nie czas. Pomyliło ci się trochę. Uspokój się i nie wierć, bo mnie strasznie kopiesz.” Maluch jednak wcale nie słuchał swojej mamy. Pani Anula więc czym prędzej pojechała do szpitala, żeby pan doktor sprawdził, o co chodzi temu urwisowi. Pan doktor był miłym, starszym panem, który ładnie wyglądał w białym fartuchu. Obejrzał brzuch pani Anuli, zacmokał – bo lekarze chętnie cmokają – i kazał pani Anuli wypić strasznie niedobry syrop. Aż się skrzywiła, bo taki był gorzki. A potem przygotował dla pani Anny łóżko, które było całe białe i kazał zostać w szpitalu na noc. Pani Anula ze zmartwienia nie mogła zasnąć. Modliła się cichutko do Maryi, opiekunki wszystkich matek i przypominała sobie historię o tym, jak anioł Gabriel przyszedł kiedyś dawno temu do ubogiej dziewczyny i powiedział jej, że zostanie mamą Jezusa. Anioł był cudowny, cały w bieli, jak to szpitalne łóżko. I był taki dobry jak ten pan doktor, który zajął się panią Anulą. Gdy pani Anula zasypiała, wydawało jej się, że ktoś szepnął jej do ucha: „Nie martw się, wszystko będzie dobrze…” Pani Anuli zdawało się nawet, że dojrzała skrzydła anioła…
Kiedy obudziła się rano, zobaczyła miłego pana doktora, który miał zatroskaną twarz. „Maluszek w pani brzuchu jest bardzo chory” – powiedział smutno pan doktor – „i dlatego chce już się urodzić, żebyśmy mogli mu pomóc”. Chwilę później dziecko, które mieszkało w brzuchu pani Anuli, urodziło się, a pan doktor natychmiast włożył je do dziwnego łóżeczka z przezroczystym kloszem, które nazywa się inkubator. Pani Anula nazwała dziecko, a była to dziewczynka, Łucją, (na pamiątkę małej Łucji, która kiedyś dawno temu rozmawiała z Maryją). Córeczka pani Anuli była maleńka jak dłoń. Nikt nie wiedział, czy wyzdrowieje, dlatego pani pielęgniarka szybciutko ochrzciła Łucję w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Dziewczynka miała chorą główkę, serduszko i brzuszek. Musiała nawet mieć kilka operacji. Leżała tylko w inkubatorze, gdzie było jej cieplutko i słuchała, jak pani Anula śpiewała jej kołysanki. Pani Anula codziennie siadała przy łóżeczku swojej córeczki i patrzyła, jak słabiutko chwieje się płomyczek jej życia, który mieszkał w serduszku małej Łucji. Przeczytała jej sto książek, zaśpiewała tysiąc piosenek i opowiedziała wszystkie historie, które znała. Minęła zima, a potem wiosna i nadchodziło już lato, a pani Anula wciąż czuwała przy łóżeczku Łucji. Dzieci z przedszkola modliły się wspólnie o zdrowie dla dziewczynki i rysowały dla niej laurki, które pani Anula zbierała do specjalnego, niebieskiego pudełka. „Jak Łucja wyzdrowieje i wróci wreszcie do domu, to będzie mogła patrzeć na te wszystkie kolorowe kartki od dzieci i cieszyć się z ich piękna” – myślała pani Anula. Tymczasem płomyczek w serduszku dziewczynki gasł, aż był już taki słaby, że ledwo go było widać. Pani Anula zapłakała, a wtedy przyszedł anioł i okrył łóżeczko Łucji swoimi lśniącymi skrzydłami. Płomyczek życia rozjarzył się w sercu dziewczynki. Długo jeszcze trwało, zanim pan doktor pozwolił pani Anuli i panu Piotrowi zabrać Łucję do ich domu w bloku. Dziewczynka powolutku rosła. Musiała najpierw nauczyć się oddychać, bo tego nie umiała. Potem jeszcze trzeba było nauczyć ją, jak się pije mleko z butelki. Często odwiedzał ją pan doktor, a miła pani rehabilitantka ćwiczyła z Łucją codziennie, żeby jej ręce i nogi mogły się poruszać.
A pani Anula pewnego dnia ze zdziwieniem odkryła, że przestała się śpieszyć.