A więc serce. Od jakiegoś czasu ignorowane sygnały płynące ze zmęczonego ciała i – jeszcze bardziej zmęczonego – umysłu. Ta pyszna myśl, że jest się niepokonanym. Że musi się być ponad ograniczeniami własnej fizyczności. Że panuje się nad umysłem i emocjami. Jednym słowem – że jest się w pełni dojrzałym i odpowiedzialnym człowiekiem, zdolnym do codziennego poświęcania własnego zdrowia w imię… W imię czego?
Zastanawiam się nad mechanizmem poświęcenia. Czy rzeczywiście jest ono świadomym przedsięwzięciem, czy może – aktem nie do końca naszej woli, ale wynikłym ze splotu okoliczności, oczekiwań społecznych, poczucia odpowiedzialności, konieczności wykonywania obowiązków? Trzeba do poświęcenia jakiejś głupoty – głupoty erazmowej, rodem z XVI wieku. Trzeba do poświęcenia specyficznego charakteru i usposobienia: jakiegoś rodzaju niezrównoważenia, tajonej gwałtowności, nieodpowiedzialnego kierowania się emocjami, i – przede wszystkim – pogardy dla zwyczajności. Poświęcenie rodzi się chyba z wielkiej potrzeby spełniania misji, z marzycielstwa, z idealizmu większego niż my sami. Z umiejętności patrzenia dalej i wyżej niż przeciętność. Z serca ogromnego, którym chciałoby się objąć świat nie tylko tu i teraz, ale również potem. Tylko że serce jest za słabe, żeby temu sprostać.