Jest piątek. 23.00. Kolejny kieliszek białego wina. Półwytrawne. Delikatne. Smaczne. Śpiewa Stare Dobre Małżeństwo. Dzieci śpią. Odpoczywam. Wreszcie. Umysł wyłączony z trybu: obowiązki. Udaję sama przed sobą, że nie dostrzegam kłębów kurzu pod półkami, niezmytych talerzy w zlewie, butów zagradzających przedpokój, niewyprasowanego prania, sterty rzeczy na komodzie.
I tak dobrze pogadać z Aleksandrą o tym, co trudne w codzienności. Śmiejemy się, bo cóż innego można zrobić? Kobieta zmęczona płacze cicho, żeby nikt nie usłyszał. Nie lubię XXI wieku. Jego pędu. Bezmyślnej, nieuzasadnionej konieczności udowadniania swojej wartości. Wino oszałamia. Przyjemne otumanienie. Usprawiedliwienie dla bezczynności. Czy to normalne, że potrzebujemy wciąż usprawiedliwień?
I cóż z tego, że chcę zabić poczucie porażki? Upokorzenie koniecznością obcowania z chamstwem? Tak się uczymy pokory? Robiąc dobrą minę, trzymając fason, gdy na nas plują? Czy to właśnie o to chodzi, by być nieugiętym wobec głupoty i barbarzyństwa? Jeśli tak, powinnam chyba mieć poczucie uratowanej godności i autorytetu. Czemu więc jedyne, co czuję, to niesmak?
Głupie jest to, że w obliczu chamstwa jesteśmy bezradni.