[Więc tylko] u starców jest mądrość,
roztropność u wiekiem podeszłych…
Często się z nią nie zgadzałam. Moja wrodzona przekora próbowała stanąć naprzeciw jej niewysłowionej dobroci. Wyrozumiałości dla wszystkich i wszystkiego. Oprócz polityków. Z tej jednej konkretnej partii. O, tak! Tych nienawidziła całym swoim zawziętym sercem. O nich i tylko o nich mówiła niepochlebnie. Że szaleńcy. Zdrajcy narodu. Potwory. Cała reszta, łącznie z wnukami depczącymi najświętsze wartości, więzy małżeńskie, oddającymi się materialistycznym uciechom, birbanckim przyjemnościom, nałogom pracoholizmu – była w jej oczach zawsze wspaniała. Zawsze cudowna. Doskonała. Często zastanawiałam się, czy to zaślepienie subiektywnym odcieniem miłości było źródłem tak przerażającego braku krytycyzmu wobec najbliższych? czy może na tym właśnie polega głupota tego najprostszego uczucia – miłości? że prze naprzód, mimo wszystko? mimo namacalnych, niedających się pominąć dowodów życia niecnotliwego? że o każdej porze dnia i nocy po prostu musi ufać w to, co najlepsze?
I za kogo ona mnie miała? Mnie, wojująco broniącej ideału (przez wielkie I), niosącej w pierwszym szeregu sztandar z nieskazitelnie czystym napisem: prawda was wyzwoli… Sprzeczającej się dumnie o sprawiedliwość, winę i karę. O miłosierdzie. Za kogo ona mnie miała?
Śmierć wszystko zmienia. Pozostawia nas z tym irracjonalnym poczuciem winy, że tym razem to nie my, że nam się znów udało. Pozostawia nas z niemądrą koniecznością dokonywania obrachunków (wszak łatwiej tego dokonać, gdy drugą stroną jest zmarły). Przepuszczamy więc swoje sumienie przez sito nielogicznych pytań podszytych najzwyczajniejszym w świecie strachem o siebie samego. I wstydem. Że nie byliśmy lepsi wobec babci. Tej kochanej. O wielkim sercu kobiety. Tak często irytującej właśnie tym, że miała serce.
Po takim człowieku we wszechświecie zostaje pustka.