Chciałam napisać o roku 2020, jaki był dla mnie, co przyniósł, co zabrał, a czego w ogóle odmówił. To przecież dobry czas na ocenę, podsumowanie, wnioski, wyznaczenie celów, wypisanie sukcesów i porażek. Patrzę w biały ekran laptopa i nie wiem, jak zacząć monolog o minionym roku. Bo prawda jest taka, że wcale tego monologu nie chcę. Nie dlatego, że rok był paskudny, a pandemia traumatyczna. To nie tak. Wcale nie tak. Akceptuję czas, który minął, ze wszystkim, co ze sobą przyniósł. Ze wszystkim, czego nie dał. Gdy myślę o minionych miesiącach, czuję tylko wdzięczność i radość. To wspaniałe uczucia. Pozwalają iść naprzód z nadzieją i wiarą, że jest tak, jak powinno być. Że jest się częścią czegoś wielkiego i że jest się bezwarunkowo kochanym.
Chcę kolekcjonować takie uczucia. Pragnę zbierać chwile. Setki, tysiące drobiazgów jak błyski fajerwerków w sylwestrową noc. Onieśmiela mnie bogactwo takich momentów, ich pełnia i znaczenie, w których dostrzec można odbicia wszechświata. Przeglądam się w tych odbiciach z ciekawością i skupieniem. Kto wie, może ujrzę tam kawałek siebie?