Wieś się zmieniła. Nie jest już taka, jak kiedyś, jak w zakamarkach wspomnień, w dziecięcych marzeniach i lękach. Droga przecież była piaszczysta. Wystarczyło przejść kawałek w lipcowym słońcu, by poczuć smak kurzu w ustach, oczach, na skórze. Biegaliśmy boso. Przy drodze rosły prastare drzewa – lipy jak z powieści Reymonta. Wiele lat potem czytając „Chłopów”, widziałam tę właśnie wieś, moją, rodzinny dom matki. Przyjeżdżaliśmy co roku. Zostawiani na dwa miesiące lata pod opiekę babci, ciotek, wujów nieznanych, obcych, groźnych, bo przecież innych niż ci w naszym małomiasteczkowym świecie blokowisk, sklepików na rogach i placów zabaw.
Stare kobiety nosiły na głowach chustki. Mężczyźni wciąż coś robili, doglądali. Gospodarstwo żyło swoim odwiecznym życiem, tętniło intensywnością zapachów i odgłosów. Ludzie, opaleni słońcem i zahartowani wiatrem, mocni jak dęby, jak ta ziemia, do której przylgnęli całym swym jestestwem, prymitywni w obyczajach, dosłowni aż do bólu, aż do zawstydzenia – byli dla mnie i piękni i straszni. Bałam się ich siły, ich pewności, ich prostej wiary i codzienności, a jednocześnie chłonęłam każdą chwilę. Byłam bezbronna wobec ogromu wiejskiego wszechświata, gubiłam się w sprawach, o których niewiele wiedziałam, w relacjach dalekich i sztucznych. Szukałam siebie tam, gdzie rosła moja matka, panicznie uciekając przed nieokreśleniem. Pragnęłam należeć do tego wiejskiego świata, zadomowić się w nim, poczuć jak u siebie. Nigdy mi się to nie udało, bo nigdy udać się nie mogło.
Byliśmy tylko gośćmi. Dwumiesięczny pobyt na wsi nadawał nam status „ni to swego, ni obcego”. Wpadaliśmy z dnia na dzień w wiejski rytm dnia. Nie było czasu na adaptację do nowych warunków po miesiącach spędzonych w dusznym miasteczku, szkołach, mieszkaniu w bloku. Surowość wymagań hartowała chyba nasze dusze, brak czułości i piękna zabijał w nas wrażliwość, a praca uczyła trudu i wytrwałości. Ucieczką była przyroda, lasy i olbrzymie pola, po których pozwalano mi wędrować w chwilach wolnych od pracy.
Nie można było grymasić. Z takich szydzono bezlitośnie. Jadło było proste, sycące i smaczne. Mieliśmy pod dostatkiem cebuli, ogórków, pomidorów, truskawek, agrestu, wiśni, morwy, malin i porzeczek. Babcia codziennie gotowała owocowe kompoty. Piekła ciężkie drożdżowe bułki, którymi zajadaliśmy się aż do bólu brzucha. Jedliśmy chleb z cukrem, kanapki ze szczypiorem, kluski z truskawkami, sadzone jaja z kaszą, a mleko przynosiła babcia jeszcze ciepłe ciepłotą krowy, pachnące sianem, oborą i zwierzęciem. Do tego ogromne bochny chleba wypiekane w wielkim piecu w kuchni. Fascynował mnie ten świat gospodarskich czynności. Babcia i dziadek jak półbogowie, demiurgowie tworzący przestrzeń i czas, zaklinający pogodę, niedostępni, groźni na wysokościach. Mój umysł przetwarzał te wrażenia, tłumił nierozpoznane emocje, usypiał lęki porzucanego corocznie dziecka.
Tamtej wsi już nie ma. Na drodze asfalt. Drzewa wycięto. Domy rozbudowano. Trawniki równiutko, idealnie przycięte. Kwiaty w donicach, ogrody zaprojektowane przez wynajętych specjalistów. Na podwórkach trzy dobre auta. Hodowla zwierząt przestała być opłacalna. Dziadek Marian i babcia Aniela odeszli, jedno po drugim. Na wsi jest pusto.